Problem w tym, że nie wiadomo kiedy to będzie.
Odkąd Adrian przeczytał w Internecie o wypadku,
widziałam się z nim tylko raz, kiedy mijaliśmy się w korytarzu, gdy wróciłam ze
szkoły. Nie odzywał się do mnie. Mieszkaliśmy razem, a odnosiłam wrażenie, że
nie należę do grona osób, które zna.
Byłam ze wszystkim sama.
Próbowałam robić to, co zwykle. Wstawałam rano,
szykowałam sobie śniadanie, wychodziłam do szkoły. Po lekcjach wracałam do
domu, jadłam coś i starałam się odrobić zadania domowe. Czasami wychodziłam na
krótkie spacery do sklepu i z powrotem, kiedy czegoś zabrakło. Dla świata
zewnętrznego byłam prawie sobą. Dopiero wieczorami dopadała mnie bezsilność.
Pytałam mamy czy mogę coś dla niej zrobić, a ona zawsze odpowiadała, że nie.
Codziennie jeździła do szpitala. Spędzała tam
długie godziny, poczym wracała i była nieobecna do tego stopnia, że zwykle nie
wiedziałam, że jest już z powrotem. Wchodziłam po coś do salonu i spotykałam ją
siedzącą w fotelu taty lub stojącą przy oknie ze wzrokiem utkwionym w nicość.
Stan taty się nie polepszał. Odwiedzałam go co
kilka dni. Pewnie robiłabym to częściej, ale kiedy obserwowałam zachowanie
mamy, traciłam chęci do życia. Siedziała przy nim, łapała go za rękę i
wpatrywała się w jego zastygniętą twarz z takim żalem i bezradnością, jakby już
go nie było.
- Kochanie, wróć, obudź się - szeptała czasem - bez
ciebie to... - kończyła w swoich myślach, albo mówiła tak cicho, że zagłuszał
ją respirator. Nie potrafiłam jej pomóc. Nie chciała rozmawiać, gdy ją
przytulałam, szybko się odsuwała, kiedy próbowałam podnieść ją na duchu, odkrywałam,
że wszystkie słowa są małe i kruche. Przecież żadne z nich nie przywróci jej
męża.
Tata wiedziałby co robić. On jeden zawsze znajdował
słowa, które ktoś chciał usłyszeć. A teraz zostawił mnie z tym wszystkim.
Jakaś część mnie była na niego wściekła, chociaż
doskonale wiedziałam, że tego nie planował. Tęskniłam za nim. Za głosem, który
każdego dnia około godziny 17 rozlegał się w domu. Za żartami, które
słyszeliśmy przy obiadokolacjach. Za tym, jak obejmował mnie czule i sklejał
moje rozbite kawałki w dni melancholii, po kłótniach z rówieśnikami. Za jego
stanowczością, kiedy próbował wybić mi z głowy któryś z nieodpowiednich
pomysłów. Za bajkami jakie opowiadał mi w dzieciństwie, gdy nie mogłam spać lub
się czegoś bałam.
Tęskniłam za całą jego osobą. Za wszystkimi jego
cechami i wadami. Za jego byciem w moim życiu.
Zwykle zajmowało to większość moich myśli. Rzadko
zdarzało się, że wiedziałam co dzieje się na lekcjach, co dzieje wokół mnie.
Nie słyszałam pytań i nie udzielałam na nie odpowiedzi. Kiedy po kilku dniach
wychowawczyni zaprosiła mnie na rozmowę, jakoś udało mi się jej wmówić, że
wszystko jest w porządku i nie musi się niczym martwić.
Dzisiaj, gdy wracałam do domu złapała mnie Antosia
- moja najbliższa znajoma. Zdarzało mi się czasami o niej myśleć, jako o
przyjaciółce. Znałyśmy się od przedszkola. Przez całą podstawówkę i gimnazjum
nasz kontakt był naprawdę częsty. Właściwie nie miałam nikogo takiego poza nią.
Teraz nasze drogi nieco się rozeszły. Chodziłyśmy nadal do tej samej szkoły,
ale byłyśmy w różnych klasach, a przy dość dużej liczbie uczniów, czasami w
ogóle się nie widywałyśmy. Dawno już z nią nie rozmawiałam.
- Hej Michalina! Kopę lat! - przywitała się z
uśmiechem od ucha do ucha. Sypnęła we mnie ziarnem swojej pozytywnej energii.
- Cześć, miło Cię widzieć - odrzekłam, próbując
ukryć to, co w sobie nosiłam. Nie chciałam przytłaczać jej swoimi problemami.
- Co u ciebie? Opowiadaj!
- Może zaproszę cię na herbatę? - zaproponowałam.
Przyjęła to z aprobatą.
Po raz pierwszy od dawna nie wracałam do domu sama.
Droga minęła mi dużo szybciej, niż zazwyczaj. Cieszyłam się ze spotkania z
Antosią. Przy niej nikt nie był smutny. Emanowała ona ogromem energii. Nie
wiem, czy zdarzało się jej zmęczyć. Potrafiła każdego rozśmieszyć i chociaż
czasami powiedziała coś w nieodpowiednim momencie, nadal ją uwielbiałam. Dobrze
było uwolnić myśli od ostatnich wydarzeń, choć przez chwilę zapomnieć o tym co
leżało mi na sercu.
W domu nikogo nie było. Zaparzyłam w kuchni herbatę
i zważając na bałagan, jaki panował w salonie, zaprosiłam koleżankę do swojego
pokoju, w którym sprzątałam codziennie gdy w mojej głowie roiło się od głuchych
pytań i obaw, których nie miałam odwagi do siebie przyjąć. Robienie porządków
potrafi odprężyć. Kiedy skupiamy się na tym, nasz mózg trochę mniej przypomina
o problemach. Poza tym myślę, że to powierzchowne porządkowanie rzeczy wokół
nas jest krokiem w stronę uporządkowania wszystkiego w sercu.
Sączyłyśmy z kubków herbatę, rozmawiając o sprawach
dookoła. O tym kto z kim się teraz przyjaźni, czy stare pary się już rozstały,
że piękny wrzesień tego roku, a wakacje szybko przeleciały i nowa szkoła już
nie taka wspaniała jak poprzednia. Że niedawno Antosi ściągnięto aparat
ortodontyczny i jest szczęśliwa, bo ma prostsze zęby, niż kiedykolwiek, że
nareszcie zaczęła się dogadywać ze swoją siostrą, a no i kot jej zdechł, ale
tak bardzo się tym nie przejęła, bo właściwie nigdy go nie lubiła, tylko jej
mama bardzo chciała mieć zwierzątko.
Herbata się skończyła, więc przyniosłam sok
pomarańczowy. W międzyczasie spojrzałam na zegarek. Była już 18. Nie wiedziałam
kiedy wskazówki zdążyły się już tak przesunąć. Mojej pamięci umknęło kiedy
ostatnio miałam w sobie tyle spokoju, co dzisiejszego popołudnia. Niesamowite,
że przebywanie z drugą osobą aż tak mi pomogło. Chociaż bardzo lubiłam Tosię,
nie ufałam jej na tyle, żeby podzielić z nią swój smutek. Myślała, że nic się nie
zmieniło. Cieszyłam się z tego. Dobrze móc pomówić z kimś, kto nie patrzy na
świat przez czarne okulary.
Około 20 odprowadziłam ją do drzwi. Samochód jej
taty już parkował na naszym podjeździe.
- Do następnego, Michalino! - powiedziała na
odchodne.
- Dzięki za miło spędzony czas - uśmiechnęłam się
do niej.
- Pa! - krzyknęła schodząc ze schodów.
- Pa - odpowiedziałam.
W momencie, gdy Tośka otworzyła drzwi auta, zauważyłam
moją mamę, która szła w stronę domu. Wracała ze szpitala. Kiedy spojrzała w
stronę odjeżdżającego samochodu, przyspieszyła kroku, jakby coś właśnie
wytrąciło ją z równowagi. Energicznym krokiem pokonała schody, przeszła obok
mnie i otworzyła drzwi wejściowe, wchodząc do domu. Popędziłam za nią.
Przestraszyłam się o co może chodzić.
- Czyś ty zwariowała? - rzuciła w moją stronę.
- Ja? Dlaczego? - spytałam, nie rozumiejąc co się
dzieje.
- Ojciec leży w szpitalu, nie wiadomo, czy się
obudzi, a ty sobie spraszasz do domu koleżanki, jak gdyby nigdy nic? - była
oburzona.
- Mamo! Jak możesz? - krzyknęłam - Przecież wiesz,
że też to przeżywam.
- Jakoś nie widać - powiedziała obrażona.
- Według ciebie powinnam zamknąć sie w czterech
ścianach, ponieważ w naszej rodzinie zdarzył się wypadek? Mam zamknąć się na
świat, bo tata leży w śpiączce?
- Wygląda na to, że w ogóle nie interesuje cię
nasza rodzina. To, że będziesz się dobrze bawić, na pewno nie pomoże tacie
wyzdrowieć.
- Tak samo jak użalanie się nad tym co się stało -
wycedziłam.
Nie odpowiedziała. Zamknęła się w swojej sypialni i
już z niej nie wyszła. Zastanawiałam się co o tym myśleć. Jak moja mama mogła
oskarżyć mnie o to, że nie interesuję się rodziną? Nie poznawałam jej. Każdego
dnia próbowałam zrobić coś, by nam pomóc, by jakoś ukoloryzować naszą szarą
rzeczywistość. Wspierałam mamę, odwiedzałam ojca. Codziennie martwiłam się o to
co z nami będzie, a w zamian rodzicielka sprawiła mi awanturę, ponieważ
spędziłam miło popołudnie. Pierwsze popołudnie od dnia wypadku, w którym mogłam
odciąć sie od trosk.
Czasami na nasze starania zamiast zasłużonego docenienia
spływa pogarda. Ale czy fakt, iż nie zawsze nas docenią jest równoznaczny z
tym, że nie zrobiliśmy wszystkiego co w naszej mocy?
A może wcale nie zrobiłam wszystkiego, co mogłam?
Może to nadal za mało? Miałam mętlik w głowie. Co, jeśli racja była po stronie
mamy?
Położyłam się do łóżka i poczułam jak wzbierają się
we mnie wyrzuty sumienia z tego powodu, że pozwoliłam sobie dzisiaj na chwilę
wytchnienia.