niedziela, 18 września 2016

Rozdział VII

     To był pochmurny, chłodny dzień. Taki, który samą pogodą przytłacza wszystkich wokół. Powiewał lekki wiatr, który mimo to, że był delikatny, ziębił. Pesymizm rozlewał się na wzdłuż i wszerz.
Założyłam na siebie czarną rozkloszowaną sukienkę z tiulu. Okryłam się eleganckim płaszczem. Na wierzch dołożyłam jeszcze ciepły szal. Czarne botki znalazły się na moich stopach.
Czerń. Wszędzie tylko czerń.
Widziałam jak cały świat zamalowywał się tą barwą. Trawa, drzewa, krzewy, polne drogi. Furtki i ogrodzenia. Ptaki. Psy. Koty. Miałam wrażenie, że chmury i słońce też próbowały się przyłączyć.
Ciemność.
Niemy krzyk.
Ból.
Stałam przed kościołem i słuchałam kondolencji od ludzi, których nie lubiłam, mając świadomość, że w ogóle nie chcieli się tutaj znaleźć. Po mojej prawej stronie kapłan odmawiał jakąś modlitwę przy trumnie. Patrzyłam w dół, żeby na nią nie spoglądać. Weszliśmy do środka. Rozpoczęła się Msza. Próbowałam wsłuchiwać się i rozumieć jej poszczególne etapy, ale obraz taty zajął moje myśli.
Wyobrażałam go sobie takiego jakiego znałam przez całe życie. Uśmiech na twarzy. Łagodność i wyrozumiałość w oczach. Szczerość w każdym słowie. Radość chwili. Pocieszenie w uścisku. Miłość.
Kochał mnie nad życie. Byłam tego stuprocentowo pewna.
Przypomniałam sobie pewną historię. Upalnego dnia wakacji, gdy ja i Adrian byliśmy jeszcze mali, tata zabrał nas nad jezioro. Myśleliśmy, że to będzie czas na kąpiel, opalanie, budowanie babek z piasku. Jednak ojciec zaproponował nam coś zupełnie innego. Wsiedliśmy do łódki, która miała niewielki daszek, dzięki czemu mogliśmy schronić się przed słońcem i wypłynęliśmy na środek zbiornika wodnego. Tata wyciągnął trzy wędki i haczyki oraz przynęty. Pokazał nam wszystko odnośnie łowienia ryb. Siedzieliśmy w milczeniu. Woda była w pięknym błękitnym odcieniu, żałowałam, że nie mogłam się w niej ochłodzić. Wtedy wyciągnęliśmy z niej dokładnie dwie ryby, ponieważ byliśmy niesamowicie znudzeni bezczynnym czekaniem i szybko wróciliśmy na brzeg. Atrakcje, których tata próbował nam dostarczyć, przyjęliśmy z wielką dezaprobatą. Chociaż to moje najgorsze wspomnienie z nim związane, bardzo lubiłam wracać do niego pamięcią.
Siedząc w kościelnej ławce, ukradkiem uśmiechnęłam się do siebie. Pożałowałam, że tak szybko się poddaliśmy i nie zdążyliśmy nauczyć się tego cichego, spokojnego oczekiwania, które tata miał wpojone i próbował nam przekazać.
Kapłan zakończył nabożeństwo. Do mikrofonu podeszła mama. Wyciągnęła kartkę i zaczęła czytać.
- Dzisiejszy dzień to dzień smutku dla mnie, dla moich dzieci oraz dla moich najbliższych. Z naszego świata odszedł cudowny człowiek... - łzy zaszkliły jej oczy, na chwilę przerwała - Zawsze miałam w nim oparcie. Jego uśmiech malował mój świat. Znajdował rozwiązania każdego problemu, umiał cieszyć się wszystkimi drobnostkami, które kreowały nasze szczęście... Wspólne szczęście. - pauza -  A teraz gdy go nie ma... - przestałam słuchać.
Nadal nie chciałam przyjąć do wiadomości, że mój ojciec odszedł. Kiedy do moich uszu dochodziły słowa na jego temat, mówione w czasie przeszłym, czułam jak wzbiera się we mnie tęsknota. Miałam ochotę krzyknąć, że się nie zgadzam. Pragnęłam posiąść moc, która mogłaby przywrócić życie mojemu tacie. Nie rozumiałam jaki cel ma jego odejście. Nie widziałam w tym żadnego sensu.
Spostrzegłam, że uczestnicy Mszy są zwróceni ku mnie, jakby na coś czekali. Spojrzałam na ambonę, na której nie było już mojej mamy. Stała przed ołtarzem razem z Adrianem. Gdy nasze oczy się spotkały, dał mi do zrozumienia, że przyszła moja kolej.
Nie przygotowałam sobie żadnej mowy. Nie chciałam brać w tym udziału, ale mama powiedziała, że ojciec zasługuje na pożegnanie przez nas wszystkich. Miałabym wyrzuty sumienia, gdybym nie wypuściła z ust ani słowa.
Wstałam z ławki i ruszyłam w stronę ołtarza, nie mając pojęcia co za chwilę powiem. Przyklęknęłam, a potem weszłam na podest. Podeszłam do ambony i oparłam o nią swoje ręce. Przysunęłam mikrofon do ust. Milczałam.
Kilkanaście par oczu wpatrywało się w moją twarz. Musiałam się odezwać. Nie mogłam jednak znaleźć odpowiednich słów. Jak można pożegnać osobę, której nie chcieliśmy nigdy stracić?
- Ostatni czas nie był łatwy dla naszej rodziny - zaczęłam w końcu najbardziej nijakim zdaniem, jakiego mogłam użyć. - Kojarzy mi się on jedynie ze szpitalnymi salami, przygnębieniem oraz oczekiwaniem na coś, co się nie wydarzyło i już nie wydarzy. Jednak ja nie chciałabym zniekształcać sobie wspomnień. Zamierzam pamiętać tatę od jego najlepszej strony - jako uśmiechniętego, pełnego optymizmu i wiary człowieka, który oddał mi całą swoją miłość... - uciszyłam się na chwilę, zastanawiając się co mogę dodać - dziękuję, tato - powiedziałam szeptem, gdyż narastająca gula w gardle nie pozwalała mi wydać z siebie normalnego głosu.
Na ostatnie słowo promienie słoneczne przeszyły witraż po mojej lewej stronie, oświetlając prawie całe wnętrze kościoła. Drobna łza kapnęła z któregoś z moich oczu.
Usłyszał nas, pomyślałam. To tata dał o sobie znać.
Opuściliśmy świątynię i w żałobnym kondukcie udaliśmy się na cmentarz, gdzie wszystko było już gotowe. Kapłan wypowiedział ostatnie słowa w stronę ciała mojego ojca. Wspólnie pomodliliśmy się za jego duszę.
Trumna zaczęła powoli znikać z moich oczu. Jej opuszczaniu towarzyszyła najpiękniejsza i jednocześnie najbardziej nostalgiczna melodia grana na trąbce, jaka kiedykolwiek dostała się do moich uszu. Dźwięki docierały do mojego serca przesiąkniętego żalem i wypuszczały z niego kropelki, które wydostawały się spod moich powiek.
Potem zaczęło wiać. Czułam jak podmuch zobojętnia moje wnętrze, w którym już na zawsze pozostanie pustka.
Wrzuciłam do dołu jedną białą lilię, do której na sznurku przyczepiłam wędkarski haczyk.
- Nie pozwól mi nigdy utonąć - wyszeptałam tak cicho, że mogłam usłyszeć to tylko ja.
Stałam tam jeszcze długo po tym, jak zasypano trumnę ziemią, a wszyscy goście i rodzina byli już na stypie, nie mogąc oswoić się z faktem, że czterdziestosześcioletnie życie mojego ojca się skończyło.
Kiedy zaczęło padać miałam ochotę usiąść na ziemi i poczekać aż deszcz oczyści moją twarz brudną od tuszu do rzęs oraz zalepi rany wykłute w wielu miejscach w sercu. Nic takiego jednak się nie stało. W zamian za to przemokłam do suchej nitki.
Ruszyłam w stronę domu, aby się przebrać, lecz uświadomiłam sobie, że wcale nie czułam zimna.
Tak jak wszystkiego innego.
Od tamtego momentu każda sprawa była mi już obojętna. Utrata ojca pozbawiła mnie wszelkich ludzkich emocji.
Ten dzień zapisał się w mojej pamięci bardzo wyraźnie i odbił piętno na mojej duszy, która stała się dla mnie zbyt ciężka.
Próbowałam trafić do domu, ale nie znałam drogi. Szłam donikąd. Przestałam rozróżniać łzy od kropel deszczu spływających mi po twarzy.
Nie pasowałam do tego świata. Najważniejsza część mojej układanki przestała istnieć. Nie byłam w stanie ułożyć już całej grafiki.
,,Umarłaś, Michalino. Ciebie też nie ma już na świecie" - Oświadczał jakiś cichy głos w mojej głowie.
Gdy zrobiło się ciemno, usiadłam na ławce, która ukazała się moim oczom i nie będąc nawet świadoma kiedy to się stało, przytłoczona smutkiem dnia, zasnęłam.
Ciemność.
Niemy krzyk.
Ból.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz