Wyskoczyłam z łóżka i pobiegłam do pokoju brata,
aby podzielić się z nim swoją wizją. Niestety, nie było go już w domu. Przez
chwilę wahałam się czy powinnam robić coś za plecami mamy, tym bardziej, że nie
dotyczyło to mnie. Zrozumiałam jednak, że nie może być gorzej. Obecnie role
matki i córki obróciły się w naszym domu o sto osiemdziesiąt stopni. Od wypadku
to ja martwiłam się o posiłki, sprzątanie, czy pranie. Życie mamy mijało na
snuciu refleksji nie wiadomo na jakie tematy.
Nie pamiętam już, kiedy była obecna. Słowa,
wypowiadane w jej stronę nigdy nie docierały do jej uszu. Mało jadła. Żywiła
się głównie kawą, którą wypijała na kanapie przed włączonym telewizorem. Mimo
to nie mam pojęcia, czy zwracała na niego jakąkolwiek uwagę.
Chociaż stan taty nie ładował mnie entuzjazmem,
ufałam, że wszystko wróci do normy. Nie istniały złe wydarzenia. Ze wszystkich mogliśmy
się wiele nauczyć. Sytuacja, z którą zmagaliśmy się dzień w dzień nie należała
do tych pięknych, cudownych momentów, kiedy uśmiech nie znika z naszych ust.
Jednak w miarę swoich możliwości starałam się żyć i nie zamykać na otoczenie.
Wierzyłam, że będzie dobrze. Cokolwiek miałoby się wydarzyć.
Moja rodzicielka przyjęła zupełnie antagonistyczną
postawę. Każdy z członków naszej rodziny musiał radzić sobie z tym problemem na
swój sposób, ale choć wszyscy czuliśmy się zagubieni, mama była w najgorszym
położeniu. Nie docierały do niej żadne bodźce z zewnątrz. Była tylko ona i jej
myśli przepełnione smutkiem. W zeszłym tygodniu wyłączyli nam prąd, gdyż
zapomniała zapłacić rachunku. Bałam się, że przez swoje zachowanie mogła stracić
pracę. Urlop musiał się kiedyś skończyć. Nawet najbardziej wyrozumiały szef
straci w końcu cierpliwość.
Postanowiłam, że jeśli mama sama nie potrafiła o
siebie zawalczyć, musiałam przejąć tę rolę. Ubrałam się i nie zważając na to,
że powinnam właśnie wychodzić do szkoły, ruszyłam w przeciwnym kierunku.
Zamierzałam zapisać mamę do grupy, w której przebywanie być może obudzi ją ze
snu przygnębienia.
Udałam się na przystanek autobusowy i zaczekałam na
numer 18, w który wsiadłam. Wprawdzie nie było to daleko, od naszego domu mogło
być około siedmiu kilometrów, ale idąc pieszo, straciłabym mnóstwo czasu.
Byłam podekscytowana, chociaż właściwie nie
wiedziałam nawet, czy potraktują mnie tam poważnie, czy zgodzą się, aby mama do
nich dołączyła i najważniejsze, czy ona zdecyduje się tam pójść. Nawet gdyby
miał to być tylko jeden raz.
Moje wątpliwości przyćmiewał fakt, że nareszcie
zaczęłam coś z tym wszystkim robić. Niesamowicie cieszyłam się z tego, iż wzięłam
sprawy w swoje ręce.
Gdy autobus dojechał na przystanek, musiałam
jeszcze tylko dotrzeć do jednego skrzyżowania i skręcić tam w ulicę po lewej
stronie. Na niej znajdował się cel mojego wyjazdu. Nie było to daleko. Po kilku
minutach moim oczom ukazał się znak informujący, że wchodziłam na ulicę
Spokojną. Dla pewności wzięłam do ręki telefon i sprawdziłam czy zmierzam w
dobre miejsce. Na szczęście, adres w Internecie kierował mnie tam gdzie szłam.
Szukałam numeru 29. Uważnie przyglądałam się liczbom na budynkach. 16, 22, 28,
29... znalazłam!
Stałam przed pięknym, jasnożółtym domem. Był
dwupiętrowy i potężnych rozmiarów. Dokoła rozlewała się zieleń, niczym rzeka
broniąca dostępu do raju. Kamienista ścieżka prowadziła od furtki do drzwi
wejściowych, które były tak duże, że bardziej przypominały bramę lub wrota
starego kościoła. Syciłam swoje oczy pięknymi barwami, oglądając różnokolorowe
kwiaty oraz monumentalne drzewa. Zastanawiałam się jak to możliwe, że jesienią
można mieć tak obficie rozkwitnięty ogród. Widocznie były ku temu jakieś
sposoby.
Zdumienie jakie wywarł na mnie przed chwilą ujrzany
widok na moment zaparł mi dech w piersiach. Prawie zapomniałam co tam robiłam.
Kiedy odzyskałam trzeźwość umysłu, postanowiłam zrobić krok na przód. Weszłam
na ścieżkę niepewnym krokiem, mając z tyłu głowy jeszcze drobne wątpliwości.
Czy dobrze robiłam?
Nie byłam do końca pewna słuszności swojej idei,
ale to zawsze jakiś początek. Przekonywałam samą siebie, że lepsze to, niż
czekanie na cud. Stanęłam przed drzwiami i wyciągnęłam rękę, aby je otworzyć,
kiedy mój telefon odezwał się krótkim sygnałem, oznaczającym, że dostałam
wiadomość. Od razu sprawdziłam co to było.
Cztery słowa zmusiły mnie do odwrócenia się na
pięcie i ruszenia w przeciwną stronę. ,,Przyjedź do szpitala. Szybko." Coś
musiało się stać.
Próbowałam dodzwonić się do Adriana, który wysłał
mi wiadomość, ale nie odbierał. Nie miałam pojęcia co się działo. Jakaś część
mojej świadomości zmuszała mnie do strachu. Stres zamalował moje myśli ciemnymi
barwami. Głowiłam się co to za pilna sprawa. Droga wydawała mi się dłuższa niż
zazwyczaj. Miałam wrażenie, że autobus jak na złość jedzie mozolnym tempem, a
samochody tworzą korki tylko po to, aby wyprowadzić mnie z równowagi.
Pół godziny później biegłam już szpitalnym
korytarzem. Wparowałam do sali tempem sprintera na starcie wyścigu. Kiedy
zobaczyłam po co mnie tu ściągnięto, uleciała ze mnie cała energia. Zupełnie
jakbym była dmuchaną piłką, z której
ktoś właśnie wypuścił powietrze. Po obu stronach łóżka taty siedzieli pochyleni
nad nim mama i mój brat. Trzymali jego ręce i tulili je do siebie. Na
wyświetlaczu respiratora widniała długa pozioma linia, a w całym pomieszczeniu
w ciszy tonął nieprzerywany dźwięk, będący jasną informacją, której nie
chciałam do siebie przyjąć.
Poczułam jak rozpadam się na kawałki. Moje serce
zostało oblodzone. Upadłam na kolana i zaczęłam łkać. Cała się trzęsłam. Jakaś
moja część właśnie przestała istnieć. Straciłam przyjaciela, ukochaną osobę,
autorytet. Straciłam ojca.
Zmarł.
Spóźniłam się na jego odejście.
Nie zdążyłam się z nim pożegnać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz